Strona:Karol May - Szut.djvu/60

Ta strona została skorygowana.
—   44   —

wiku, on natomiast oświadczył gotowość dania jednego z parobków na przewodnika.
— Czy on zna także drogą z Głogowiku do Skały Czartowej i Jaskini Klejnotów? — zapytałem.
— Nie, on jeszcze nigdy tam nie był.
W twarzy gospodarza odmalowało się napięte oczekiwanie, które dobrze rozumiałem. Wspomniałem o wielkiej sumie pieniędzy, którą rzekomo nosiłem przy sobie. Czy miał je dostać tylko węglarz, albo podzielić się niemi z pięciu naszymi przeciwnikami, a on, który mnie im do rąk dostawił, miałby pójść z niczem? A jeżeliby mu nawet coś dali, to byłaby to drobnostka. Jemu uśmiechała się nadzieja zdobycia wszystkiego dla siebie!
To mu się snuło po głowie. Osiągnąłem to, co było mojem życzeniem; gospodarz pragnął sam zostać naszym przewodnikiem, nie chciał się tylko narzucać. Ułatwiłem mu to, mówiąc:
— Nie chciałbym tak często zmieniać przewodnika. Nie wiem, czy znajdę w Głogowiku kogoś, kto zaprowadziłby mnie do Fandiny! Wolałbym kogoś, kto zna całą drogę.
— Hm! To nie tak łatwo. Ilebyś zapłacił?
— Dam chętnie dwieście, albo i dwieście pięćdziesiąt piastrów, oczywiście razem z wiktem.
— No, to mógłbym cię sam zaprowadzić, effendi, jeśli się zgodzisz.
— Owszem. Każę zaraz siodłać konie.
— A gdzież twoje konie?
— U owczarza, któremu przyniosłem pozdrowienia od syna. Zatrzymałem się u niego, ponieważ wiedziałem, że u ciebie są moi wrogowie. Ale — coś mi jeszcze na myśl przychodzi: mówiłeś o wielkiej wartości mego konia; przecież nie widziałeś go wcale.
— Tych pięciu jeźdźców wspominało o nim i nie mogli się go dość nachwalić.
— Tak, im szło nietylko o mnie, lecz także o mego konia. Ale ta chętka musi ich opuścić. Nie dostaną ani mnie, ani konia, lecz wpadną w moje ręce.