Strona:Karol May - Szut.djvu/63

Ta strona została skorygowana.
—   47   —

najprawdopodobniej, gdyż pomiędzy nią a górnym końcem spodni widniał pas nigdy nie mytej, ale żywej ludzkiej skóry. Głowę owinął ten dandys potężnym turbanem z materyi, dla której byłaby najodpowiedniejszą marka „ścierki do szorowania“. Kilka kogucich piór chwiało się majestatycznie na tem okryciu głowy. Uzbrojenie jego stanowiła stara, niemal w półkole zakrzywiona, szabla. Czy to była tylko w wysokim stopniu zardzewiała klinga szabli, czy też broń ta tkwiła w pochwie skórzanej, trudno było rozróżnić.
Przypatrzywszy nam się dobrze, popędził ten gentleman, jak szalony, wywinął szablą dokoła głowy i zaczął wrzeszczeć ze wszystkich sił:
— Jabandżylar, jabandżylar! — obcy, obcy! Otwierać okna, otwierać okna!
Ten niezbity dowód, że znajduję się w kraju cywilizowanym, zaimponował mi nadzwyczajnie. Jaka tu panowała karność, można było poznać po pośpiechu, z jakim wszyscy męscy i żeńscy, starzy i młodzi mieszkańcy wsi posłuchali wrzasku.
Gdzie tylko była jaka dziura w domu, czy to drzwi, czy to okno, czy też dosłownie dziura w rozsypującej się ścianie, tam ukazała się twarz, lub coś podobnego. Zdawało mi się przynajmiej, że rozpoznaję twarze, chociaż widziałem właściwie tylko chustę i dwoje oczu, zarost, a między temi trzema rzeczami coś nieokreślonego, a nie mytego zarazem.
To, co oblizany alfabetem i jego skutkami człowiek umieszcza za domem, ażeby, gromadząc się spokojnie i bez przeszkody, stało się kiedyś „kopalnią złota“ dla rolnika, to sypano tutaj pod przedniemi ścianami chat i to stale tam właśnie, kędy musieli wchodzić i wychodzić bogowie opiekuńczy domu.
Można było całą wieś objąć okiem. Nie wiem, dlaczego wpadłem na ten pomysł architektoniczny, żeby szukać komina. Zrodziła się we mnie ta idea, ale okazała się nieziszczalną, bo ani śladu komina nigdzie nie dostrzegłem.