Strona:Karol May - Szut.djvu/64

Ta strona została skorygowana.
—   48   —

Na wysokim brzegu stał domek z dachem, zapadniętym ze strony prawej i lewej, z tyłu i z przodu. W przedniej ścianie powstała taka szpara, że czyniła drzwi zupełnie zbytecznemi. Z drogi wiejskiej wiodły na górę kamienne schody, ale została z nich tylko płyta na samej górze i na dole. Ktoby chciał po nich chodzić, musiałby być albo strzelcem alpejskim z żelazami do wspinania się, albo akrobatą z drążkiem do skakania.
Okiennic, ani drzwi drewnianych, zdaje się, nie było, a jak otwarte były domy, tak otwarci byli ich mieszkańcy, gdyż nie widziałem ani jednej osoby, którejby się ze zdumienia nad nami usta nie otwarły na oścież.
Nasz przewodnik zatrzymał się przed najokazalszym budynkiem w tej miejscowości. Ocieniały go dwie potężne sosny, dlatego prawdopodobnie uważał gospodarz za zbyteczną naprawę zawalonego na poły dachu. Dom leżał tuż nad zboczem góry. Stąd też spływał strumyczek przed same drzwi i łączył się tam we wspomnianej „kopalni złota“ z odmiennym chemicznie płynem. Dokoła tego „basenu estetycznych wyobrażeń“ leżało kilka kloców, o których opowiadał nam konakdżi, że tworzyły niegdyś amfiteatr zebrań publicznych, gdzie już niejedną wstrząsającą światem kwestyę załatwiono słowami, pięściami, a w końcu nawet nożami.
Usiedliśmy na tych politycznych klocach i napoiliśmy konie, ale powyżej miejsca, w którem się łączą, oba rodzaje strumyków. Przewodnika posłaliśmy do domu na poszukiwania, gdyż Halef odważył się stwierdzić, że jest głodny i że musi coś zjeść koniecznie.
Naraz usłyszeliśmy z wnętrza domu głośny duet: kobieta krzyczała cienkim głosem, basem zaś przeklinał konakdżi. Niebawem zjawiła się ta para artystów w drzwiach i to w ten sposób, że bas wyciągał dyskant za łachman, który właściciele bujnej wyobraźni przy szczególnie korzystnych warunkach nazwaliby fartuszkiem.
Mieliśmy ich spór rozstrzygnąć wyrokiem. Bas ciągle twierdził w contra C, że chciałby coś zjeść, bo jest