Strona:Karol May - Szut.djvu/66

Ta strona została skorygowana.
—   50   —

przerażająco szeroko. Trwało to zaś już tak długo, że zląkłem się, iż dostał kurczu szczęki, na co, jak wiadomo, najlepiej skutkuje mocny policzek.
Tylko język zachował częściowo ruchomość. Pływał po zwolna i tłusto ściekającem po wargach raki, jak pijawka, wrzucona do kwaśnego mleka. Do tego podniósł hadżi brwi tak wysoko, że dotykały niemal brzegu turbanu, a powieki zacisnął tak mocno, jak gdyby nie chciał już nigdy świata oglądać. Obie ręce wyciągnął przed siebie i rozczepierzył wszystkich dziesięć palców, jak mógł najszerzej. Flaszkę wrzucił w pierwszej chwili przerażenia do kałuży z połączonymi płynami, skąd wydobyła ją gospodyni z narażeniem życia, brodząc w nich po kolana. Przytem podniosła głos ponownie i zaczęła kląć z całej siły. Z tego, co mówiła, zrozumiałem znów tylko szlachetne runy, „bullik jak“.
Halef nie przestawał być „żywym obrazem“, przystąpiłem więc doń i spytałem:
— Cóż to? Czego się napiłeś?
— Grr... gh... grr — zabrzmiało w odpowiedzi. Nie były to wyrazy artykułowane, ale zrozumiałe dla wszystkich.
— Zapanuj nad sobą! Cóż to było?
— Grrr... gh... gl grrr!
Wciąż jeszcze ustnie zamykał i trzymał wypreżone ręce i palce. Tylko oczy się otwarły i spojrzały na mnie beznadziejnie, umierająco.
— Bullik jak! — zawołała stara w odpowiedzi na moje pytanie.
Przebiegłem w myśli wszystkie słowniki, jakie miałem kiedykolwiek w ręku, ale daremnie. „Bullik jak“ nie mogłem wcale zrozumieć. „Jak“ to chyba nie był wół tybetański, Yak!
— Zamknij usta i wypluj to wszystko! — radziłem mu.
— Grrr!
Zbliżyłem się do jego ust otwartych, a woń powiedziała mi wszystko. Równocześnie pojąłem także zna-