zauważył tego nikt oprócz niego. Reszta przypatrywała się wieśniakom, którzy powoli poprzychodzili z ciekawości.
Ów człowiek, który za naszem zbliżeniem się uciekł był z krzykiem, stał teraz obok drugiego o postawie pełnej godności. Obaj rozmawiali z sobą z zajęciem. Właśnie w chwili, gdy paczkę schowałem szczęśliwie, przystąpił pierwszy z nich do naszego przewodnika konakdżego i rozpoczął z nim cichą, ale ożywioną naradę. Następnie zwrócił się do mnie, wetknął ostrze szabli do ziemi, oparł ręce na rękojeści, przybrał minę baszy o trzech buńczukach i zapytał:
— Ty jesteś cudzoziemcem?
— Tak — odrzekłem uprzejmie.
— I przejeżdżasz przez naszą wieś?
— Zamierzam zaiste — odpowiedziałem jeszcze uprzejmiej.
— A więc znasz twoją powinność?
— Co masz na myśli?
To było poprostu wspaniałe. Bawił mnie ten człowiek. Im większą uprzejmość okazywałem ja względem niego, tem groźniejszem stawało się jego oblicze. Usiłował zrobić na nas wrażenie.
— Obowiązany jesteś złożyć daninę — oświadczył.
— Podatek? Jakto?
— Każdy obcy, przejeżdżający przez naszą wieś, musi zapłacić.
— Dlaczego? Czy obcy wyrządzają jakie szkody, które muszą wynagradzać?
— Nie pytaj o nic, lecz płać!
— A ile?
— Po dwa piastry od osoby. Jest was czterech, gdyż konakdżi się nie liczy, jako nasz znajomy i dziecko tego kraju. Ty jesteś dowódcą tych ludzi, jak mię pouczono i masz zapłacić ośm piastrów.
— Powiedz mi przynajmniej, kim ty jesteś?
Strona:Karol May - Szut.djvu/73
Ta strona została skorygowana.
— 57 —