— Jestem feriki ameje dajr eminlikin[1], tej miejscowości.
— W takim razie jesteś naprawdę znaczną osobą. Co będzie, jeśli nie zapłacę?
— Zafantuję was.
— A kto nakazał brać podatek od każdego obcego?
— Ja i kiaja.
— Czy on także się tutaj znajduje?
Wskazał na owego pełnego godności mężczyznę, z którym rozmawiał poprzednio. Ten patrzył teraz na mnie wzrokiem pełnym oczekiwania.
— Przywołaj go! — rozkazałem.
— Na co? Co ja każe, to się musi stać i to natychmiast, bo...
Zrobił groźny ruch szabla.
— Cicho! — odrzekłem mu. Podobasz mi się nadzwyczajnie, ponieważ postępujesz wedle moich zasad. Również i to stać się musi, czego ja żądam. Nie zapłacę podatku.
— W takim razie zabierzemy wam tyle rzeczy, żeby wystarczyły na pokrycie tej kwoty.
— Nie łatwoby to wam przyszło.
— Oho! Dowiedzieliśmy się już, co wy za jedni. Jeżeli nie posłuchacie, dostaniecie baty.
— Trzymajno język na wodzy, jestem bowiem przyzwyczajony, żeby ze mną postępowano z szacunkiem. Podatku nie zapłacę, widzę jednak, że jesteś biedak i daruję ci z łaski dwa piastry.
Sięgnąłem już do kieszeni, ale wstrzymałem się, gdyż on podniósł szablę, zaczął nią wywijać przed moim nosem i zawołał:
— Co, może bakszysz? Mnie, który jestem bekdżi i kajyrdży[2] tej gminy! To obraza, za którą muszę jak najsurowiej cię ukarać. Podwoję ci ten podatek. Jak mam