Strona:Karol May - Szut.djvu/75

Ta strona została skorygowana.
—   59   —

się z tobą obchodzić? Z uszanowaniem? Jesteś czapkyn[1] dla którego nie żywię ani odrobiny szacunku. Stoisz tak nizko podemną, że ciebie wcale nie dostrzegam, bo...
— Milcz! — przerwałem mu. — Skoro mnie nie widzisz, to mnie poczujesz. Zabieraj się, bo dostanies: baty!
— Co? — ryknął. — Baty? Ty mówisz to mnie człowiekowi znaczenia i powagi, będąc sam wobec mnie zdechłym szczurem i myszą zagłodzoną? Tu stoję ja a tu moja szabla! Kto zabroni mi zakłuć ciebie? Byłoby na świecie mniej o jednego hultaja. Ty razem z twoimi towarzyszami.
Znów mu przerwano. Halef położył mu rękę na ramieniu, mówiąc:
— Milcz raz wreszcie, bo effendi weźmie się do ciebie naprawdę i wyliczy podatek tam, skąd go nie będziesz mógł zabrać.
Wtem pchnął wachmistrz gminny hadżego tak silnie, że ten zatoczył się wstecz o kilka kroków.
— Robaku! — krzyknął. — Ośmielasz się dotykać najwyższego urzędnika miejscowości? To zbrodnia, którą należy ukarać natychmiast. Nie ja, lecz ty otrzymasz baty. Do mnie kiajo, do mnie ludzie! Przytrzymajcie tego człowieczka! Dostanie swoim własnym harapem.
Kiaja podniósł już nogę, by się zbliżyć, ale ją postawił czemprędzej napowrót. Nie podobał mu się widocznie wzrok, jaki ja na niego rzuciłem. Przykład jego sprawił, że i reszta nie usłuchała wezwania dowodzącego generała publicznego bezpieczeństwa.
— Zihdi, można? — spytał Halef.
— Tak — skinąłem mu głową.
Osce i Omarowi wystarczył jeden znak. Za chwilę leżał pan generał na ziemi, plecyma do góry. Osko przytrzymał go za ramiona, a Omar klęknął mu na nogach. Biedak wrzeszczał, ale go Halef przekrzyczał:

— Patrzcie, mężowie i niewiasty, jak wypłacim

  1. Hultaj.