melhem[1] w moją duszę i sarmessak suju[2] w głąb moich uczuć. Niechaj los sprawi, by twa sakiewka nigdy nie była bez srebrnych piastrów!
— Dziękuję ci! Teraz przyślij nam tu kiaję!
Wymieniony usłyszał moje słowa i przyszedł.
— Co rozkażesz, panie? — zapytał.
— Skoro kawas wiejski dostał odemnie bakszysz, to i kiaję musi to samo spotkać. Sądzę, że się z tem zgodzisz.
— Jak chętnie! — zawołał, wyciągając do mnie rękę. — Usta twoje głoszą słowa błogosławieństwa, a ręka twoja rozdziela dary bogactwa!
— Oczywiście nie chcesz mniej otrzymać niż twój podwładny?
— Panie, jestem przełożonym i należy mi się więcej niż jemu.
— To słuszne. On dostał trzy piastry i ośm batów, przeto każę ci dać pięć piastrów i dwanaście batów.
Na to położył on ręce tam, gdzie nawet u największego uczonego nie należy szukać siedziby sił umysłowych i krzyknął:
— Nie, nie, panie! Nie baty, tylko piastry!
— To byłoby niesprawiedliwe. Ani piastra bez batów. Albo wszystko, albo nic. Wybieraj!
— W takim razie wolę nic!
— Sam więc winien jesteś temu, że ręka twoja nie otrzyma tego, co przyrzekłem.
— Nie, nie! — powtórzył. — Dostać jedno i drugie to za wiele!
Chciał się oddalić, ale wrócił po kilku krokach, spojrzał na mnie błagalnie i zapytał:
— Panie, czy nie moglibyśmy zrobić tego inaczej?
— A jak?
— Daj mnie pięć piastrów, a dwanaście batów kawasowi. On już skosztował harapa i nie zlęknie się.