że przybrał postać pierwotną, zanim się dostał do kiełbasy i podałem Halefowi.
Przypatrzywszy się, rozwarł hadżi dwa razy tak szeroko oczy, a usta prawie tak, jak wtedy, kiedy się napił tłustego raki.
— Allah, Allah! — zawołał. — Szi mahuhl; szi biwak kif sza’r irrahs — to straszne; włosy stają na głowie!
Choćby kto mówił dwudziestu językami i latami całemi tylko obcym językiem, posłuży się zawsze w chwili wielkiego strachu lub radości mową ojczystą. Tak się i teraz stało. Halef przemówił arabszczyzną w moghrebińskim dyalekcie. Niewątpliwie więc przeraził się nadzwyczajnie.
— Czemu krzyczysz? — spytałem go z najniewinniejszą miną.
— O zihdi, co ja gryzłem! Szi aib, szi makruh — to ohydne, to wstrętne. B’irdak, biilah alaik — błagam ciebie, zaklinam!
Patrzył na mnie rzeczywiście błagalnie. Wszystkie rysy jego twarzy pracowały kurczowo, aby przezwyciężyć wrażenie nieszczęsnego odkrycia.
— Mówże! Co takiego?
— Ja Allah, ja nabi, ja maschara, ja hataja — o Allah, o proroku, o wzgardo, o grzechu! Czuję każdy włos na swojej głowie! Słyszę swój żołądek, brzmiący jak dulun[1]. Wszystkie palce u nóg mi się chwieją, a w palcach u rąk swędzi mnie, jak gdyby ścierpły!
— Wciąż jeszcze nie wiem, dlaczego?
— Zihdi, czy szydzisz ze mnie? Wszak sam widziałeś, co to jest. To laska es zuba.
— Laska es zuba? Co to jest?
— Od kiedyż to zapomniałeś po arabsku? Powiem ci więc po turecku. To jest parmak kabuli[2]. Może nie?
— Tak ci się zdaje?