— Ktoś? Hm, tak! Jego odzienie musiało być z bardzo trwałej materyi, prawdopodobnie z mocnej skóry. W przeciwnym razie zostałyby strzępy na kolcach. Przejścia są szersze, niż człowiekowi potrzeba.
— Sądzisz więc, że to nie był człowiek?
— Przypuszczam. Popatrz tylko, jak gwałtownie połamane są te gałęzie.
— Może to był bardzo silny człowiek.
— Nawet najsilniejszy nie przedziera się w ten sposób. Człowiek przełazi przez przeszkody, gdzie tylko potrafi. Ale tu tego nie było. Gałęzie i łodygi leżą nizko powalone na ziemię. Połamane są tak, jak gdyby walec je przygniótł.
— To prawda. Nie pojmuję, jakby to mógł człowiek zrobić nogami.
— Hm! Gdybyśmy nie byli w Turcyi, lecz w puszczy amerykańskiej, wiedziałbym, o co idzie. Odzież tego miłośnika malin była rzeczywiście ze skóry. Było to, zdaje się najgęstsze futro, jakie tylko istnieje i tęgo przyrośnięte do ciała.
— Więc przypuszczasz naprawdę, że to zwierzę?
— Oczywiście, ale zwierzę, które nie żyje w twej ojczyźnie i dlatego nie znasz go.
— Effendi, ja wiem, co masz na myśli — rzekł konakdżi, cofając konia o kilka kroków od naszego stanowiska, aby oddalić się od zarośli.
— Ty mówisz o ajy[1].
— Zgadłeś. Boisz się go?
— O, nie! Niedźwiedzie są tu nadzwyczaj rzadkie; ale jeśli się raz, jaki w nasze góry zabłąka, to jest zawsze wściekły i żartować z nim niebezpiecznie.
— To się rozumie. Młody zwierz, żyjący tylko owocami, nie zapędzi się tutaj. Jestem prawie pewien, że tym poszukiwaczem był niedźwiedź. Przypatrzę się przejściom, które powyrywał w zaroślach.
— Na Allaha, nie czyń tego!
- ↑ Niedźwiedź.