Strona:Karol May - Tajemnica Miksteków.pdf/126

Ta strona została uwierzytelniona.

góry, aby się spotkać z Komanczami. Naraz usłyszał tętent. Po chwili stanęło przed nim ośmiu jeźdźców.
— Dokąd pędzicie?
— Uff! To blada twarz! — rzekł jeden z nich. — Jedziemy do doliny.
— Poco? Przecież nasi ludzie na górze.
— Zabici! — brzmiała odpowiedź.
— Zabici? Jakże się to stało?
— Blade twarze napadły na nas i zabiły cztery razy po dziesięć naszych braci.
— Do djabła!
— Wodza naszego, Czarnego Jelenia, pożarły krokodyle, przedtem zaś oskalpował go Apacz.
— Apacz? Jaki?
— Niedźwiedzie Serce.
— Do stu tysięcy djabłów! Przecież powiesiliśmy go na drzewie!
— Ale odzyskał wolność. Oswobodzili go zapewne vaquerowie. Gdybyś przy nim pozostał, nie stałoby się to z pewnością.
— Czyście to widzieli na własne oczy?
— Musieliśmy uciekać; ponieważ jednak nie wysłali za nami pościgu, więc dwóch powróciło, by ich śledzić.
— Tak; stało się źle. Wszystko przepadło!
— Wszystko, z wyjątkiem zemsty!
— Tak, zemsta! — odparł po namyśle hrabia. — Cóż teraz zamierzacie czynić?
— Wrócimy do wigwamów po nowych wojowników.
— Nie przynosząc ze sobą ani jednego skalpu?
— Wielki Duch odwrócił się od nas.
— Ani też żadnych łupów nie przywożąc?

124