Strona:Karol May - Tajemnica Miksteków.pdf/39

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodźmy do niego.
— Indjanin chwycił ciężką strzelbę, zawiesił ją na ramieniu i poprowadził Europejczyka. —
Daleko, pośród półdzikich pasących się koni obozowali vaquerowie. Opowiadali sobie o przygodach swej młodej pani. Niedźwiedzie Serce siedział w milczeniu, choć rzecz całą znał przecież najlepiej. Unger, gdy nadszedł, wmieszał się do rozmowy i po jakimś czasie rozwinęła się jedna z tych gawęd, tak często prowadzonych po obozowiskach.
Nagle rozległo się jakieś gniewne rżenie i parskanie.
— Co to? — zapytał Unger.
— To kary ogier — odpowiedział jeden z pastuchów. — Niech zdechnie z głodu, jeżeli nie chce słuchać!
— Dlaczegóż to?
— Nie można go ujarzmić.
— Co takiego?
— No tak, nie można go ujarzmić! To istny djabeł; jesteśmy wobec niego bezradni. Wszyscyśmy tu świetni jeźdźcy, ale pozrzucał nas za wyjątkiem jednego.
— Któż jest tym jednym?
— To Bawole Czoło, wódz Miksteków. Jego jedynego nie zrzucił, a i on nie potrafił go ujeździć.
— To przecież nieprawdopodobne. Kto utrzyma się na grzbiecie, ten zostaje zwycięzcą.
— I myśmy tak sądzili! Ale ten djabeł rzucił się z jeźdźcem do wody, by go zatopić, a gdy to nie pomogło, poniósł go w największy gąszcz leśny i tam zmusił do zeskoczenia z siodła.
— Do djabła! — zawołał Unger.

37