Strona:Karol May - Tajemnica Miksteków.pdf/91

Ta strona została uwierzytelniona.

— Możemy uważać to za szczęśliwy przypadek — odparł pastuch. — Byli tu przed niespełna kwadransem.
Niedźwiedzie Serce wyprostował się i wskoczył na siodło:
— Naprzód! Muszę ich zobaczyć!
Podążyli śladami. Już o zmroku ujrzeli w przełęczy niedalekiej góry długą, wężową linję jeźdźców.
— To Komanczowie — rzekł Apacz.
— Ależ oczywiście. Idą na hacjendę.
— Do rana zostaną w górach — odrzekł Niedźwiedzie Serce. — Niech mój brat wraca zaraz do domu i powie swemu panu, że wróg się zbliża. Ja zostanę i śledzić go będę, muszę bowiem wiedzieć o każdym jego kroku.
Po tych słowach Niedźwiedzie Serce oddalił się, nie zapytawszy nawet, czy towarzysz zrozumiał dobrze polecenie i czy je spełni.
Per dios! — mruknął Franciszek. — Dziwny człowiek z tego Indjanina. Idzie przeciw dwustu zbrojnym wrogom, zostawia mnie bez pożegnania, nawet nie zatroszczy się o to, czy go usłucham.
Jak najprędzej trzeba było zanieść do hacjendy groźną wiadomość. Franciszek nie szczędził więc konia. O północy stanął na folwarku. Wszyscy już spali, tylko Emma czuwała nad rannym. Vaquero zwrócił się do niej. Emma zbudziła ojca, który kazał wejść Franciszkowi do sypialni.
— Czy to prawda, co powiedziała Emma, że Komanczowie gotują napad?
— Prawda, sennor.
— Kiedyż to się stać może, chyba nie dziś?

89