noc, musielibyśmy potem skradać się wzdłuż lasu w stronę południową i słońce biłoby prawie wprost w oczy; a teraz mieliśmy je ztyłu i mogliśmy bez przeszkody podchodzić nieprzyjaciela.
Gdy oko nie mogło już nas doścignąć, zwróciliśmy się znowu na wschód. Po upływie godziny wyłonił się na horyzoncie las. Zdążaliśmy ku niemu.
— Czy jesteśmy już tak oddaleni od właściwej drogi, że Yuma nie mogą nas zobaczyć? — zapytałem Playera.
— Tak jest. Popatrzcie na tę ciemną grupę gór, wystającą za lasem. Ona mi służy za drogowskaz. Wiem dokładnie, gdzie jesteśmy. Wspomnieliście, że będziemy się skradać. Co tedy poczniemy z końmi?
— Zostawimy je w bezpiecznem miejscu. Zachodzi tylko pytanie, jak daleko możemy jeszcze jechać.
— Na to zwrócę wam uwagę zawczasu.
Wkrótce, dotarłszy do lasu, obraliśmy kierunek północny. Tutaj spostrzegliśmy trop pojedyńczego jeźdźca. Ślady, wyraźne i świeże, mówiły nam, że ów jeździec wysunął się niezbyt daleko. I słusznie: za najbliższym zakrętem lasu ujrzeliśmy go w odległości najwyżej tysiąca metrów. Był to Indjanin; na łęku siodła wisiało zabite zwierzę; wracał zatem z polowania. Jechał powoli z głową odchyloną na bok w tak osobliwy sposób, jakgdyby całą uwagę kierował wstecz. Ten człowiek musiał nas widzieć wcześniej, a wyczekiwał tylko, jaką wobec niego przybierzemy postawę. Nie przypuszczał zapewne, że trafił na nieprzyjaciół. Moich Indjan uważał prawdopodobnie za Yuma, a nas, dwóch białych, za sprzymierzeńców Meltona. Okoliczność, że mimo to nie zatrzymał się, a jechał dalej, wynikała poprostu ze
Strona:Karol May - The Player.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.
108