Strona:Karol May - The Player.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

nie będziemy mogli jechać prędzej, niż zaprzężone muły. Wychodziło więc na jedno.
W jakiś czas potem pojechał Winnetou naprzód, żeby przekonać się, jak daleko były wozy przed nami. Po trzech kwadransach czekał już na nas. Widział wozy; eskorta składała się rzeczywiście z pięciu czerwonych i jednego białego. Od tej chwili jechaliśmy tak, że w razie potrzeby mogliśmy dopędzić transport w przeciągu pięciu minut.
Około południa przybyliśmy rzeczywiście na dość obszerną równinę. Przed nami jechały wozy, jeden za drugim. Ponieważ dwa ostatnie posterunki zagarnęliśmy pod mojem przewodnictwem, więc obecnie komendę objął Winnetou. Wybrawszy sobie dziesięciu Mimbrenjów, popędził za wozami, podczas gdy my jechaliśmy dalej wolnym krokiem. Widzieliśmy, jak Mimbrenjowie otoczyli nieprzyjaciół. Chwycono za broń. Posłyszeliśmy strzały. Wozy stanęły. Parobcy wrzeszczeli, nie wiem, czy ze złości, czy ze strachu, a ów pojedyńczy biały nawrócił konia i rejterował. Raptem zobaczył nas, nadjeżdżających ztyłu; wobec nowego niebezpieczeństwa skręcił na lewo i pognał galopem na południe.
O nim nie myśleliśmy przedtem. Nie można było pozwolić, żeby uciekł, a wszakże nie śmieliśmy go zaczepiać, gdyż był to uczciwy kupiec i nie umoczył ręki w konszachtach Meltona. Mój biegun był najbardziej rączy, więc puściłem się za nim w pogoń. Kupiec obejrzał się i na mój widok jął okładać zwierzę, zamęczać je do ostatka. Nic to jednak nie pomogło; wkrótce, nadjechawszy zboku, wyrwałem mu uzdę z ręki, zatrzymałem zwierzęta i zapytałem:

114