się i zobaczył nas o niespełna trzysta kroków za sobą. Zrozumiał, że nie ujdzie, jeśli nie chwyci się wybiegu. Zatrzymał tedy konia, zeskoczył z siodła i pośpieszył piechotą na lewo, w las. W chwilę później byliśmy również na ziemi.
— Winnetou, wprost zanim! — zawołałem do Apacza i pobiegłem, jak mogłem najprędzej, popod drzewami, wgórę zbocza doliny.
Nie działałem odruchowo. Gdybyśmy obydwaj biegli za uciekającym, nie słyszelibyśmy szelestu jego kroków, zagłuszając je własnem stąpaniem. Należało zatem wyprzedzić go i nasłuchiwać. To właśnie wziąłem na siebie, a Winnetou miał mi Wellera wpędzić w ręce.
Znajdowaliśmy się u stóp lewego zbocza doliny, które porastało gęsto drzewami i dosyć stromo wznosiło się wgórę. Przypuszczając, że Weller będzie uciekał wprost przed siebie, za drogowskaz obrałem gruby buk, który musiał leżeć na jego drodze, jeśli przewidywałem słusznie. Pozostawszy daleko wtyle, miałem o wiele dłuższą drogę do przebycia, niż on.
Odstęp usiłowałem wyrównać przez zdwojoną szybkość. Skakałem od drzewa do drzewa, od kamienia do kamienia, jak jeszcze nigdy dotąd. Skoro dobiegłem do buku, prawie straciłem oddech i w głowie zawrót czułem. Ale silna wola potrafi nawet to opanować. Niezadługo usłyszałem podwójny odgłos kroków: jeden pochodził od człowieka, zbliżającego się do buku cicho i ostrożnie, a więc powoli, a drugi wywołała osoba przedzierająca się szybko i głośno przez krzaki. Pierwszy był Weller, drugi — Winnetou. A zatem wyprzedziłem
Strona:Karol May - The Player.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.
123