lany leżał wspomniany staw. Rodzime jego źródło było zapewne tak słabe, że woda nie odpływała, tylko wsiąkała napowrót w porowaty grunt leśny. Miejsce było otoczone z trzech stron krzakami i drzewami; wzdłuż czwartego boku ciągnęła się naturalna droga, prowadząca z hacjendy do Fuente. Po przeciwnej stronie źródła, tuż przy drzewach, siedzieli trzej Indjanie, a przy nich stali, przywiązani do pięciu pni, nasi znajomi z Ures. Był to więc widok, którego się spodziewaliśmy.
Czerwoni i biali rozmawiali żywo ze sobą, posługując się mieszaniną wyrazów różnych języków, używaną w tych stronach przez obie rasy, jako jedyny środek porozumienia. Nietyle, aby słyszeć rozmowę, ile dla uwolnienia jeńców, poczołgaliśmy się półkolem naokoło polany. Przylegliśmy tak blisko, że dobiegało nas każde słowo.
Trzej Indjanie byli to zwykli wojownicy. Dwaj z nich siedzieli na świeżo obleczonych poduszkach „jurysty“ i z widocznem zadowoleniem połykali delikatesy, w które zaopatrzyła go na drogę małżonka. Jakże uciesznie wyglądał w swoim uniformie, który nie licował bynajmniej z otoczeniem lasu, łąki i... czerwonoskórych. Trwoga, jakgdyby literami wypisana na jego obliczu, mało opowiadała zadaniu, którem obarczyła go sennora, wysyłając w dzikie góry Yuma. Towarzysze jego również nie grzeszyli wesołością, a tem mniej nasz bohater, szlachetny hacjendero. Wszystkie rzeczy jeńców złożono na jednem miejscu; podział miał nastąpić dopiero później.
Rozmowę prowadził tylko jeden z Indjan, zapewne ten, który miał największy zapas wyrazów hiszpańskich.
Strona:Karol May - The Player.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.
59