Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

— Podwójne nieszczęście. Żal mi pana. Chętnie uczynię dla sennora, co będzie w mej mocy.
— O, gdyby mnie pan mógł zawieźć do hacjendy del Erina!
Hm, to trudna sprawa. Hacjenda jest odległa, a pan ślepy i ranny. A poza tem, jak się zdaje, nikt nie powinien pana widzieć.
— Wynagrodzę sennora sowicie.
— Czy jest pan majętny?
— Tak.
— Wprawdzie, pomagając nieszczęsnemu, nie pytam o stan jego majątku. Ale zawieźć pana do hacjendy del Erina, to nie byle co. Skoro można zarobić, chyba tylko głupiec przepuszcza okazję.
— Dobrze! Jeśli mnie pan szybko i pewnie zaprowadzisz do hacjendy, dostajesz tysiąc dolarów. Czy dosyć?
— Tysiąc dolarów? Do pioruna! Musi pan być bardzo bogatym człowiekiem. Oczywiście, że się godzę.
— Jak długo potrwa podróż?
— Nie potrafię zgóry określić. Zależy od tego, jakie trudności spotkamy w drodze.
— Nie mogę przewidzieć. Czy ma pan dobre wierzchowce?
— Znośne, lecz zmęczone. W drodze będziemy je mogli zamienić. Kupimy, aby postępować rzetelnie. Mam przy sobie sporą sumkę.
— O, ja też mam pieniądze. Apacze zapomnieli mi odebrać. Mam właśnie tyle, ile panu przyrzekłem. Czy musi sennor wpaść jeszcze do swej chaty?

95