Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie.
— To dobrze. Lękam się, czy Indjanie nie przeszukają wybrzeża. Jeśli mnie znajdą, będę zgubiony.
— A ja także, gdy zobaczą mnie wraz z panem. A zatem komu w drogę, temu czas?
— Tak.
— Ale czy stan pański pozwoli sennorowi znieść taką jazdę?
— Należy się spodziewać.
— Więc nie traćmy czasu. Jeśli Apacze zaczną szukać, to na pewno wpadną na trop. Wówczas będą nas ścigać. Dlatego proponuję nie zatrzymywać się w nocy, aby wyprzedzić prześladowców o szmat drogi. Jutro rano zdobędziemy świeże konie.
Dosiedli wierzchowców i ruszyli.
Cortejowi niełatwo było jechać. Każdemu stąpnięciu konia odpowiadał natychmiast ból w głowie, wszelako wiedział, że ratunek tylko w pośpiechu; dlatego, ścisnąwszy zęby, starał się znosić ból bez skargi.
Kiedy wyjechali z lasu i znaleźli się wobec rozległej prerji, myśliwy obrzucił Corteja badawczem spojrzeniem i rzekł:
— Boli pana, sennor Pirnero? Może spoczniemy?
— Nie. Tylko naprzód!
— Dobrze. Dotychczas cwałowaliśmy, co wstrząsało mózg. Ponieważ mamy przed sobą równą sawanę, przeto pojedziemy galopem, co pan mniej odczuje.
Grandeprise miał słuszność. Galop o wiele łagodniej oddziaływał na Corteja. Wprawdzie paliły go powieki i trzęsła gorączka, ale zatrzymywali się nad każdą spotkaną strugą, aby zwilżyć chustkę; przed wieczo-

96