Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dwa dni.
— To bardzo wiele! Musimy bezzwłocznie jechać.
— Stój pan — nie bezzwłocznie! Przyniosłem trochę prowiantu. Trzeba coś zjeść. Przyłożę panu świeże ziele, a potem będziemy mogli dosiąść koni. Kto ma stracić dwa pełne dni, nie zważa na półgodzinną zwłokę.
Mimo dokuczliwego bólu, Cortejo zasmakował w przyniesionych tortil’as[1]. Zaledwie zjadł kilka kęsów, poczuł przypływ nowych sił. To usposobiło go do rozmowy.
— Brał mi pan wczoraj ze złe, że informowałem się o pańską rodzinę? — zaczął.
— Za złe? O, nie! Na pustkowiu każdemu przysługuje prawo zadawania podobnych pytań. Ale uważałem, że zanim mam odpowiadać, należy przewiązać pańską ranę!
— A więc pozwoli pan, że wrócę do tych pytań. Przypomina pan sobie, powiedziałem iż nazwisko pańskie jest mi znajome? Czy ma pan krewnych żyjących?
— Nie.
— W takim razie zbytecznie się pytam. Gdyby pan miał krewnego marynarza, to...
— Marynarza? — przerwał mu szybko myśliwy. — Skąd pan wie?
— Ponieważ znam marynarza nazwiskiem Grandeprise.
— Czy żyje jeszcze?
— Tak.

— W takim razie to nie ten, którego mam na

  1. Małe placki z maisu.
99