— Ktoś, kto wystrzeli, jeśli natychmiast nie usłyszy odpowiedzi.
— Oho, ja też mam strzelbę.
W tej samej chwili usłyszano pianie kura.
— Odpowiadaj! — zawołał pierwszy. — Twoje hasło?
— Hasło? — zapytał drugi. — Ach, mówisz o haśle, więc jesteś synkiem cywilizacji, a nie przeklętym Indjaninem.
— Ja Indjaninem? Niech licho porwie wszystkich czerwonoskórych! Mówisz po hiszpańsku jak biali. Czy esteś z hacjendy del Erina?
— Tak. Należę do załogi sennora Corteja.
— Wszyscy djabli, jesteśmy kamratami!
— A więc i ty uciekłeś?
— Tak. Bogu dzięki, udało mi się drapnąć.
— No, to nie pozabijamy się wzajemnie; pojedziemy razem.
Cortejo z napięciem przysłuchiwał się ich rozmowie. Teraz wystąpił o kilka kroków naprzód.
— Nie lękajcie się! Tu są jeszcze inni wasi przyjaciele.
— Do piorunów! — szepnął Grandeprise. — Co panu do głowy strzeliło, sennor Pirnero? Oni są z oddziałów tego głupiego Corteja.
Obaj uciekinierzy oniemieli z oszołomienia. Po chwili jeden zapytał:
— Jeszcze ktoś? Kim jesteście? Też uciekliście?
— Nie.
— Więc trzeba się mieć na baczności. Ilu was jest?
— Dwóch.
Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.
105