nie trzeba się lękać. Kto wie, czy nie zbierze się jeszcze kilku naszych.
Obaj jeźdźcy zeskoczyli na ziemię.
— Chodźcie z nami do jaskini! — rozkazał Cortejo. — Możemy się tu schronić. Jeśli w tym kierunku będą jechali przyjaciele, to muszą nas wyminąć, a wówczas zawołamy ich.
Doszli do miejsca, gdzie stał towarzysz Corteja, który przysłuchiwał się w milczeniu rozmowie. Teraz położył rękę na ramieniu Corteja i rzekł rozgoryczony:
— Sennor, czy to prawda, że jesteś Cortejem? Nie nazywasz się Pirnero i nie przybywasz z fortu Guadelupy?
— Nie unoś się! — uspakajał Cortejo. — Byłem zmuszony oszukiwać pana. Ale nie zamierzałem pana krzywdzić.
— Wszak słyszał pan, jak się wyrażałem o Corteju?
— Prawda, i dlatego właśnie wolałem nie wymieniać swego nazwiska. Mimo to, wywiążę się wobec pana z danego mu słowa; zawdzięczam panu bardzo wiele.
Myśliwy milczał przez chwilę, zapewne, aby się pohamować i powziąć postanowienie, poczem rzekł:
— Wprawdzie nie zwykłem ufać takiemu, co mnie raz okłamał, wszakże proszę pana, abyś mi powiedział, czy naprawdę znasz Henrica Landolę?
— To prawda — odparł Cortejo.
— A czy prawdą jest także, że się pan z nim spotka?
Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.
107