Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— Z całą pewnością.
— Dobrze, wybaczę więc panu. Potrzebował pan pomocy — udzieliłem jej sennorowi, ponieważ jesteś człowiekiem, a ja także nim jestem. Pańska sytuacja wymagała od pana ostrożności i dlatego nie biorę sennorowi za złe, żeś mnie oszukał. Ale spodziewam się, że spełni pan przyrzeczenie, które mi dałeś.
— Ma pan na myśli wynagrodzenie?
— To rzecz nienajważniejsza. Chcę mieć Landolę.
— Otrzyma go pan. Oto moja ręka.
Amerykanin uścisnął wyciągniętą dłoń.
— A więc ubite — rzekł. — Nie jestem pańskim politycznym zwolennikiem. Pod tym względem nie może sennor na mnie liczyć. Ale co się tyczy spraw osobistych, to służę panu pomocą, zostanę bowiem z panem, dopóki nie schwytam Landoli.
— Sennor Cortejo, co to za człowiek? — zapytał jeden z przybyłych Meksykan.
— Myśliwy ze Stanów Zjednoczonych — odparł Cortejo.
— Jakże się nazywa?
— Grandeprise.
— Grandeprise, ach! Znam go. Szkoda, że tak ciemno.
— Zna mnie pan? — zapytał myśliwy. — Skąd?
— Mój stryj opowiadał o panu. Czy zna pan doktora Hilaria? Jestem jego bratankiem; nazywam się Manfredo.
— Hilario? Kierownik szpitala w klasztorze della

108