Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

lub Komanczowie. O ile ich znam, nie zabijają kobiet.
— To mnie nieco pociesza. Ale muszę wiedzieć, jaki ją spotkał los. Lecz jak? Ja sam nie mogę się dowiadywać; obaj ci ludzie też nie odważą się na powrót do hacjendy.
— Pozostawcie to mnie! Umiem szpiegować. Rano udam się do hacjendy. Nadewszystko trzeba się dowiedzieć, z jakiego powodu Mikstekowie napadli na hacjendę. Musiał być jakiś powód. Czy nie zauważyliście nic podejrzanego?
— O, jednak. Wczoraj o północy olbrzymi płomień buchnął na pobliskiej górze — oznajmił Manfredo.
— Mógł to być przypadek.
— Nie; musiał to być znak, gdyż zaraz potem widać było podobne płomienie dokoła, w rozmaitych miejscach.
— W takim razie był to istotnie znak. Sądzę, że Mikstekowie zwołali się, aby wypędzić was z kraju jako wrogów Juareza. To świadczy o jednolitem kierownictwie. Kto był przywódcą?
— Nie zdążyliśmy zobaczyć.
— Czy nie było tam białego między nimi?
— Owszem, nawet dwaj. Przybyli do nas wcześniej. Oświadczyli w strażnicy, że chcą się rozmówić z sennoritą Józefą. Czyniono im wstręty, ale jeden powalił pięścią przywódcę, poczem obaj pobiegli do sennority. Następnie padł wystrzał; równocześnie rozległo się dokoła straszliwe wycie. Ze wszystkich stron natarli wrogowie.
— Ilu ludzi było w izbie wartowniczej?

110