my, co nam przyniesie dzień najbliższy. Pokrzepcie się snem; ja będę czuwał.
Zapadło głębokie milczenie. Tylko Cortejo chodził bez przerwy tam i zpowrotem. Jego wyprawa do Rio Grande, po której sobie tyle obiecywał, spaliła na panewce, i on sam wrócił napół ociemniały. Co więcej, nie znalazł tutaj oczekiwanej przystani, stracił hacjendę i córkę. Pogardzany i wyszydzony, nie wiedział, gdzie się podziać. Knuł w ciszy nocnej mściwe plany. — Po dwóch godzinach usłyszał u wejścia do jaskini lekki szmer kamyka. Skoczył natychmiast i zapytał pocichu, chwytając za broń:
— Kto tam?
— Grandeprise! — brzmiała głucha odpowiedź.
— Bogu dzięki! — rzekł Cortejo z głębokiem westchnieniem, które wymownie świadczyło o jego uczuciach.
Obaj Meksykanie ocknęli się i podnieśli. Grandeprise stał przy nich.
— No, jak poszło? — zapytał Cortejo. — Czy ma pan wiadomości?
— Wiem, że córka pańska żyje, ale wiem także coś ważniejszego.
— O, najważniejsze jest to, że Józefa żyje. Musi być wolna, choćbym miał narażać życie. Przyrzekł mi sennor, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy.
— Hm, tak! — szepnął myśliwy. — Nie wiedziałem, kogo mamy przeciw sobie.
— Wszak tylko Miksteków?
Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.
116