Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

sobie, aby pański krzyk zwrócił na mnie uwagę ludzi z hacjendy.
— Wybaczy sennor. Nie dziw, że mówię głośniej, kiedy słyszę, że żyją i cieszą się zdrowiem ludzie, których oddawna uważałam za nieboszczyków. — Co się tyczy hrabiego Fernanda, to chyba na pewno się pan przesłyszał, sennor.
— Nie mogę nic innego powiedzieć, jak to, co widziałem. Oczy i uszy mam czułe, zapewniam sennora. Zauważyłem nawet wielkie podobieństwo między hrabią a pewnym młodym człowiekiem, oczywiście, o ile można stwierdzić podobieństwo przy migającem świetle ogniska.
— Podobieństwo? Jak się nazywa ten młody człowiek?
— Przypadkowo dowiedziałem się jego imienia. Mijał właśnie Sternaua i hrabiego Fernanda. Sternau przywołał go imieniem Mariana.
Cortejo miał wrażenie, że się zapada w ziemię. A więc i Mariano ocalał, i ci wszyscy, których uważał za zgubionych Był tak oszołomiony, że nie mógł się odezwać. Wreszcie rzekł głucho:
— Opowiadaj pan szczegółowo!
— No, zbliżyłem się do hacjendy bez przeszkód. Zostawiłem konia i zacząłem się zakradać, aczkolwiek wielu Miksteków uwijało się dokoła, szukając zbiegłych. Zdołałem dotrzeć do parkanu mimo licznych grup nieprzyjaciół.
— Co za odwaga! — zawołał zdumiony Manfredo.
— No, nie taka znów wielka. Skoro dostrzegałem zbliżającego się wroga, kładłem się plackiem na

119