Około drugiej po północy dwie postacie wynurzyły się z cienia parkanu i podkradły cichaczem do okienka lochu Józefy. Jednym z nich był Grandeprise. Przyłożył usta do okienka i szepnął:
— Sennorita Józefa!
— Niebiosa! Któż to? I czego pragnie?
— Powiedz mi pani, czy jesteś sama?
— Tak, samiuteńka.
— No, mogę pani oznajmić, że przyszliśmy uwolnić sennoritę.
— O, Dios! Bodajby to była prawda!
— To prawda. Jestem znajomym pani ojca, który czeka na sennoritę, przed hacjendą.
Józefa musiała pohamować okrzyk radości, wyrywający się z gardła.
— Ale jak mnie pan uwolni.
— Niech sennorita nam to pozostawi. Czy przy drzwiach stoją wartownicy?
— Było dwóch, ale zdaje się, że odeszli.
— Muszę wiedzieć na pewno. Niech pani łaskawie zapuka do drzwi
— Jestem spętana, ale spróbuję.
Upłynęło parę chwil. Rozległo się kilkakrotne pukanie.
— Nic nie słyszę. Nikogo pode drzwiami niema.
— Jeśli istotnie niema, to możemy Panu Bogu podziękować. Musimy bezzwłocznie wziąć się do roboty. Pani zadaniem — nasłuchiwać u drzwi.
Otwór był zbyt wąski, aby przepuścić człowieka. Musieli nożem usunąć kilka kamieni. Nie było to zadanie łatwe — należało przecież uniknąć szmeru. Ale
Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.
123