siedział już bowiem na wspaniałym upatrzonym dereszu. Spiął wierzchowca ostrogami i popędził ku skrajowi lasu. Tu odwrócił sią raz jeszcze i, zobaczywszy, że Meksykanie stoją wciąż nieruchomo na miejscu, wydał trzeci, a następnie czwarty okrzyk. Niebawem znikł pośród olbrzymich drzew.
Teraz dopiero Meksykanie zerwali się z miejsc.
— Za nim! Za nim! — zawyli.
Podczas, gdy większość dopadła koni, niektórzy zostali przy Corteju, aby mu udzielić pomocy.
— Moje oczy, ach moje oczy! — lamentował ranny.
Wyglądał straszliwie. Zranione oczodoły krwawiły obficie.
— Do rzeki, zanieście mnie do rzeki! — ryczał. — Ochłody! Ochłody!
Pociągnięto go ku rzece, aby wodą uśmierzyć cierpienia.
Istotnie, zimna woda poskutkowała. Kiedy przewiązano mu oczy mokrą chustą, przestał lamentować i nawet mógł uczestniczyć w naradzie, którą toczyli jego podwładni.
Pościg za Sępim Dziobem wrócił z niczem. Prześladowcy nie znaleźli śladów. Wprawdzie nie szukali gorliwie — bardziej im zależało na bogato obładowanych łodziach, niż na zwarjowanym Angliku, który poza dwoma rewolwerami nie posiadał nic, co mogłoby wynagrodzić trudy.
Jedynie właściciel deresza był rozwścieczony stratą świetnego rumaka. Ale i on się uspokoił, ile, że po sześciu zabitych i pięciu ciężko rannych, a jednym lekko rannym /plon dwunastu strzałów Sępiego Dzioba/
Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.
14