Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poco? Damy panu do pomocy dwóch czy trzech ludzi.
— Dobrze. Cierpienia moje są już lżejsze. Mam nadzieję, że jutro odzyskam wzrok w jednem oku; atoli, gdybyśmy chcieli do jutra czekać, zdobycz mogłaby nam ujść.
— Dlatego też radzimy jak najprędzej wziąć się do dzieła.
— Świetnie! — rzekł Cortejo. — Czy widzicie jeszcze światła na okręcie?
— Ani jednego.
— Śpią zatem. Sądzą, że niema niebezpieczeństwa. To głupcy. Musicie się odpowiednio podzielić, aby każdy wiedział, na który parowiec, lub na którą łódź ma się wdrapać. Musimy także zgasić ognisko, bo może nas łatwo zdradzić. Idźcie i zbierzcie gałęzi i sitowia Sklećcie dla mnie porządną tratwę.
— Dokąd trzeba będzie pana skierować, sennor?
— Do przedniego parowca. Oczywiście, do rana ładunek pozostanie nienaruszony.
— Czemu to, sennor?
— Muszę go zobaczyć.
Spiskowcy obrzucili się wymownemi spojrzeniami i rozeszli w różne strony.
Cortejo strzelił kapitalne głupstwo, każąc się podwieźć do parowca. Wszakże nie dowierzał swoim ludziom i sądził, że jego obecność zapewni bezpieczeństwo ładunkowi, mimo że on sam nie weźmie udziału w walce. I — o ironjo, — ta podejrzliwość dogadzała ciemnym zamysłom spiskowców.

Meksykanie nałamali swemi długiemi machete[1]

  1. Sztylet.
20