Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

— To Cortejo. Zapewne raniony w twarz, bo ją zmywają. Więcej nie mogę dostrzec.
Załoga łódek słyszała jęki i ryki Corteja; coraz bardziej się uciszały, aż wreszcie zamilkły.
— Rana jest chyba bolesna — rzekł sternik.
— Słusznie. Zasłużył na to — odparł lord. — Dałbym wiele, aby ten człowiek wpadł w moje ręce.
— Juarez nadciągnie i zapewne go schwyta.
— Mam nadzieję. Niestety, ściemniło się zupełnie. Niewiadomo, co się stanie; być może, opuszczą to miejsce, skoro ich plan spalił na panewce.
Przypuszczenie nie sprawdziło się, gdyż niebawem ujrzano, jak Meksykanie wracali z pościgu. Rozbili obóz, i, skoro zmrok zapadł, zapalili ognisko, którego odblask złocił się na wodzie.
— Zostają, milordzie, — rzekł sternik. — Czy to gorzej dla nas?
— Nie gorzej, aczkolwiek przypuszczam, że zechcą nam złożyć wizytę. Pragną mnie dostać w ręce, a wraz ze mną ładunek. Omylili się, i dlatego, aby osiągnąć cel, muszą się ważyć na atak. Będziemy czuwać; usłyszymy, skoro się zbliżą. Ustawimy działa we wszystkich kierunkach. Na pewno sklecą tratwę.
Upłynęło pół godziny, gdy naraz ognisko zagasło na wybrzeżu. Złote błyski na wodzie szczezły; rzeka tonęła w mroku. Minęło jeszcze nieco czasu.
Naraz sternik, który bez przerwy obserwował powierzchnię rzeki, zawołał:
— Zdaje się, że nadchodzą!
— Czy mam oświetlić?
— Tak, już czas!

29