W kilka chwili później syknęły rakiety. Można było dokładnie obejrzeć powierzchnię rzeki. Od brzegu do połowy drogi głowa przy głowie płynęli Meksykanie.
— Ognia! — rozkazał Dryden gromkim głosem.
W odpowiedzi zabrzmiał potężny huk; po nim nastąpiło trzeszczące pluskanie. Zakołysały się łodzie. Krzyk po krzyku dobiegał z rzeki, poczem zapanowała cisza i mrok.
— Więcej rakiet! — rozkazał sternik.
Wybuchnął nowy snop ognia. W jego świetle sprawdzono, że wystrzały nie chybiły. Chociaż niewielu wrogów poległo, to jednak ci, którzy ocaleli, ratowali się ucieczką. Jakaś tratwa mknęła z prądem. Leżący na niej człowiek wydawał się martwym. Gdyby Dryden wiedział, że to Cortejo, nie omieszkałby wysłać za nim czółna.
— Uciekają do brzegu. Zwyciężyliśmy — oznajmił sternik.
— Teraz owszem — odparł lord. — Należy się jednak spodziewać, że ponowią natarcie.
— Czy nie unikniemy tego? Jedźmy stąd poprostu nieco dalej.
— Ale musimy czekać na Sępiego Dzioba.
— On nas i tak znajdzie. Nie zjawi się przecież przed jutrzejszem popołudniem, a do tego czasu wrócimy na miejsce.
— Czy nie sądzi pan, że Meksykanie pojadą za nami?
— W tym mroku, przez lasy i krzewiny? Niepodobieństwo! Rozbiją sobie głowy.
— Ale czy my się nie narażamy?
Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.
30