Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie. Mamy przed sobą niebezpieczny zakręt, to prawda, lecz będziemy się powoli poruszać.
— No dobrze; zgoda.
Sternik wydał rozkazy, które pocichu szły od łodzi do łodzi. Niebawem ruszono z miejsca. — —
Na brzegu stali Meksykanie w głębokich ciemnościach. Przywódca kazał przedewszystkiem rozpalić ognisko, aby oddziały mogły odnaleźć swoją odzież i broń.
Teraz dopiero zliczono, jakie straty w ludziach wyrządziły kartacze. Ubyło około trzydziestu ludzi.
— Niech djabli porwą tych łotrów! — zaklął przywódca. — Czemu puścili rakiety w chwili, kiedyśmy przebyli pół drogi?
— Słyszeli nas — odparł ktoś.
— Nie wierzę; jest chyba inny powód.
— Domyślam się jaki — rzekł trzeci. — Ostrzegło ich zgaśnięcie naszego ogniska. Łatwo było zmiarkować, w jakim celu to uczyniliśmy.
— Słusznie! Musimy ponowić napad, ale tym razem nie zgasimy ognia.
— W takim razie zobaczą nas.
— Bynajmniej. Przepłyniemy jak najdalej na drugą stronę, a następnie damy się unieść prądowi, tak, że zbliżymy się do nich ze strony, z której się nas nie spodziewają. Ale, spójrzcie-no tam!
Wszystkie oczy skierowały się ku rzece. Z kominów obu parowców wyleciały iskry, poczem usłyszano obroty kół.
— Do djabła, jadą dalej! — zawołał przywódca.
— Tak, uciekają.

31