— Nie wiem. Sami zobaczycie. Wysłano mnie jako gońca.
Ponieważ nie było zwykłych łodzi, Sternau spuścił na rzekę małą jednowiosłową dingi, przeznaczoną do osobistego użytku lorda, i skierował się ku brzegowi, gdzie czekał Indjanin.
— Pójść ze mną! — rzekł zwięźle Apacz, wracając tam, skąd przybył.
Rumak Sternaua stał na dawnem miejscu. Sternau odwiązał go, dosiadł i pojechał w galopie za czerwonoskórym. Jazda trwała dosyć długo. Indjanin zatrzymał się dopiero po godzinie. Tam już czekali licznie zebrani jeźdźcy, którzy przeszukali prawe wybrzeże. Nawet czółna stały u brzegu. Widać było z postawy Indjan, że otaczają jakieś miejsce, nie ważąc się go przekroczyć.
Jeden z Indjan siedział na ziemi. Krucze pióra w czuprynie wskazywały, że był wyższej rangi, niż towarzysze. On to zapewne kierował poszukiwaniami. Ujrzawszy Sternaua podniósł się i rzekł:
— Matava-se niech do mnie podejdzie.
Sternau zsiadł z konia, oddał uzdę najbliżej stojącemu Indjaninowi i podszedł do czerwonoskórego. Ten wskazał na ziemię.
— Mój biały brat niech zobaczy!
Sternau spojrzał, spoważniał i nachylił się niżej.
— Ach, to ślad jeźdźca!
— Czy brat mój widzi, ile jest koni?
— Tak. Jednego dosiadał, a drugiego prowadził. Miał zatem dwa wierzchowce.
Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.
47