Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

czów, i Piorunowego Grota, mężnego białego wojownika.
Uff! — rozległo się dokoła stawu.
Niebawem tłum zaczął się powoli poruszać.
— Bawole Czoło nie chce znać miłosierdzia? — zapytał Sternau.
— Nie — odpowiedział surowo. — Mój brat Arbellez miał umrzeć głodową śmiercią. Niech giną!
— Ale przecież nie wszyscy!
— Przy Corteju niema ani jednego mężnego człowieka. Niech giną! Miksteka miażdży takie gady.
Pochód ruszył z góry wężykowato, z Bawolem Czołem i jego przyjaciółmi na przodzie. Na dole puszczono konie w galop. Znaleziono się wreszcie na obszernej równinie, oddalonej o niecałą milę od hacjendy. Wszyscy zeskoczyli z koni, oprócz Sternaua.
— Czemu brat mój nie zsiada? — zapytał Bawole Czoło.
— Pojadę do hacjendy. Może się zdarzyć, że napadnięci, straciwszy nadzieję ocalenia, zabiją Arbelleza. Temu zamierzam przeszkodzić.
— Podzielam zdanie mego brata.
— I ja z tobą jadę! — rzekł Unger.
— Dobrze, jedziemy we dwóch, — odezwał się Sternau. — Ale poczekamy, aż hacjenda zostanie okrążona. Chcę zobaczyć, jak się rzeczy mają na hacjendzie; wystrzał mój będzie sygnałem do rozprawy.
Pięćdziesięciu wojowników zostało przy koniach. Oddziały w milczeniu ruszyły naprzód. Spodziewano się ujrzeć ogniska obozu, wszakże Meksykanie skupili się na dworze i w pokojach hacjendy. Dzięki temu

75