się zwalił jak długi. Dla pewności palnąłem go jeszcze raz, potem wyprostowałem się, wziąłem go na barana i zacząłem biec w ślady Halefa.
Uciekałem potężnemi susami. Po chwili rozległy się za mną głośne wołania; równocześnie usłyszałem głos Halefa; nawoływał syna.
Natężyłem wszystkie siły w obawie, aby mnie wrogowie nie dogonili. Mimo ciężaru na plecach udało mi się dotrzeć do naszych wielbłądów, które leżały na ziemi, gotowe do drogi. Halef stał obok.
— Halefie, wskocz prędko na siodło, — poleciłem. — Weź ze sobą tego jeńca. Jedźcie prędko na wschód; zatrzymajcie się w odległości dwóch tysięcy kroków.
— Znowu chcesz pozostać, sihdi?
— Schwytam jeszcze jednego Szerari. Musimy przecież mieć posła.
Ojcieci syn spełnili me polecenie, ja zaś położyłem się na piasku, aby ścigający wrogowie nie ujrzeli mnie za wcześnie. Po jakimś czasie usłyszałem odgłos szybkich kroków i ujrzałem jednego z nieprzyjaciół. Pędził co tchu, wyprzedziwszy towarzyszów.
Strona:Karol May - U Haddedihnów.djvu/24
Ta strona została skorygowana.
20