tężną postać zwierza. Wydawszy kilka ostrych jak stal okrzyków, zacząłem celować. Pod wpływem mego głosu lwica odwróciła się w naszą stronę. Oczy lśniły jak latarnie. Strzeliłem. Rzężenie, jęk, przedśmiertna czkawka i... cisza.
— O, sihdi, położyłeś ją trupem! — zawołał głośno Halef.
— Cicho, cicho! — odparłem. — Wkrótce zjawi się lew. Zdaje się, że znalazł na dole jakąś ofiarę. Słyszeliście wołania i następnie okrzyk?
— Tak.
— I tam ktoś dostał się między łapy zwierza. No, trzymać strzelby wpogotowiu i cicho!
Po kilku minutach z za furty rozległy się szmery, jakby ktoś chrapał, lub rozrywał na strzępy... Domyśliłem się, co rozrywał.
— Uwaga! — szepnąłem. — Nadchodzi z ofiarą w paszczy.
Istotnie, zjawił się, wlokąc jakiś ciężar. Chciałem, aby chluba pierwszego strzału przypadła Karze. Dałem umówiony znak. Lew, który niósł łup dla młodych, ujrzał teraz
Strona:Karol May - U Haddedihnów.djvu/76
Ta strona została skorygowana.
72