Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

żadnemu z twoich nic się nie stanie złego. Chcemy tylko schwytać obu białych, którzy was wszak nie obchodzą, — to wszystko. Spróbujemy osiągnąć cel chytrością, a w takim razie nie dojdzie nawet do walki. — Powiedz teraz, czy cieśnina stanowi jedyną drogę do puebla?
— Tak. Niema innej.
— A czy można wdrapać się na otaczające skały?
— Nie, to niemożliwe, gdyż są tak proste i strome, jak mury tego domu. Jeśli chcesz, mogę wam pokazać.
— Kiedy? Jak?
— Już teraz. Rzeka jest na dole, a płaskowzgórze wysokie. Można dojechać do jego górnego krańca i stamtad obejrzeć pueblo.
— Musimy to zobaczyć. Czy chcesz nas zaprowadzić?
— Tak. Wsiądźcie na konie i jedźcie stąd wprost na południe, aż dotrzecie do wielkiej, samotnej skały. Tam mnie oczekujcie. Pojadę drogą okrężną, aby mój ślad nie łączył się z waszym.
Osiodłaliśmy rumaki. Wrzekomy „Zuni“ — posiadał dwa konie. Na jednym uciekł, drugi stał w ogrodzeniu wraz z naszemi i miał się teraz przydać jego żonie.
Pędziliśmy w oznaczonym kierunku. Pół godziny minęło, zanim zobaczyliśmy umówioną skałę. Niebawem przyjechała squaw. Wyruszyliśmy za nią na zachód.