czeniu. Sama przez się już była niezdobytą ostoją, a ponadto mieściła się w kotlinie o jednym tylko nader wąskim przesmyku, do którego obrony wystarczyłoby kilka osób. Tę twierdzę można było zdobyć tylko znienacka. O wygłodzenie mieszkańców niktby się też nie pokusił — dno kotliny dostarczało dosyć płodów rolnych, aby ich wyżywić, a i wody zabraknąć nie mogło; połyskiwała w wielkim okrągłym zbiorniku, wbudowanym w środek parteru. Prawdopodobnie dostarczało jej podziemne źródło.
Teraz zkolei zwróciliśmy uwagę na ludzi. Przed cieśniną obozowali Indjanie z bronią w ręku. Przywódca — przynajmniej na takiego wyglądał — siedział nad nimi na pierwszej platformie puebla w dobranem towarzystwie Jonatana Meltona i Judyty. Jonatan miał przy sobie strzelbę.
— Czy widzisz, sennor, że jest tak, jak mówiłam? — zapytała Indjanka. — Część wojowników czeka na was przy wejściu, a reszta zaczaiła się nad rzeką, aby was wpędzić do cieśniny.
— Gdzie jest ojciec tego białego, który siedzi na dole przy białej squaw?
— Nad rzeką — on tam przewodzi. A tu jest jego syn. Teraz nie wątpią, że was schwytają.
Englishman odezwał się:
— Jak pięknie moglibyśmy stąd sprzątnąć Jonatana! Czy posłać mu kulkę?
— Ależ nie! — odpowiedziałem. — Po pierwsze, chcę go mieć żywcem, a po drugie, wątpię, czy trafisz.
Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.