Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

Winnetou bowiem zniknął na prawo w krzakach, Domyśliłem się jego zamiarów.
— Dziwna rzecz, jak jednomyślnie zwykliśmy decydować w skomplikowanych okolicznościach, — odparłem. — Jestem pewien, że Apacz poczołgał się wprost nad pueblo, aby spojrzeć wdół i zastanowić się nad sposobem zejścia do kotliny.
Nie myliłem się bynajmniej. Wkrótce Winnetou wrócił i rzekł:
— Jedna tylko droga bez rozlewu krwi prowadzi do celu. Musimy się spuścić na górną platformę.
Mówił w języku Siouxów, a to z tych samych powodów, które skłoniły nas do porozumiewania się po niemiecku.
— Czy myślisz, że nasze lassa wystarczą? — zapytałem.
— Tak.
— I że się nie przerwą?
— Nie. Nasze trzy lassa są tak długie, że jeśli je zwiążemy w jedno, to sięgną do najwyższej platformy puebla.
— Ale jak je umocujemy na górze?
— Niedaleko krawędzi wznosi się drzewo o tak mocnych korzeniach, że na pewno wytrzyma nasz ciężar. Przypuszczam, że mój brat zgodzi się dziś wieczorem przeprawić nadół?
— Tak. Zamierzałem zaproponować ci to samo. Ale na czem strawimy czas do wieczora?
— Czy mój brat nie umie sam sobie odpowiedzieć na to pytanie?