Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

mienny, przypuszczaliśmy, te nie zostawimy śladu naruszenia.
Przylegliśmy w kryjówce niezbyt wygodnie, gdyż szczelina, mimo że głęboka, była bardzo niska. Za nami leżały szczątki Wielkiej Ręki. Aby uniknąć zetknięcia ze zwłokami, musieliśmy przysunąć się do siebie. Szczęściem powietrze miało tu dostęp, więc nie czuć było rozkładu.
Przykucnięci jeden obok drugiego, czekaliśmy dnia niemal w gorączkowem naprężeniu. Przed brzaskiem nie mogła nastąpić zmiana warty, gdyż obezwładnieni przez nas wartownicy zajęli posterunek na dwie godziny przed świtem. Przypuszczaliśmy, że rozwidni się w ciągu pół godziny.
Pół godziny to niewiele czasu, ale w takiej sytuacji, jak nasza, wydaje się wiecznością. Nie rozmawialiśmy, przedewszystkiem dlatego, że z podniecenia straciliśmy mowę, a następnie że wobec resztek cielesnej powłoki wodza nie mogliśmy się opędzić — rzec można — świętemu uczuciu, jakie ogarnia człowieka w obliczu śmierci.
Czas mijał. Siedziałem naprzedzie przy płycie i przystawiałem oko do wąskiej szpary między płytą a skałą. Noc szarzała. Zbliżała się chwila rozstrzygająca — nie wątpiłem, że przy świetle dziennem wódz spostrzeże nieobecność wartowników na posterunku. Naraz Emery zakłócił ciszę:
— Czy widzisz co, Charley?
— W promieniu trzech, najwyżej czterech kroków. Ale jest coraz widniej.