Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co robić? — zapytał Emery.
— Schwytać go — odezwałem się. — Ale nie tutaj. To miejsce niezbyt się nadaje. Krzyk wodza zwabi wnet wszystkich wojowników. Czem prędzej wróćmy nadół.
Istotnie, zbiegliśmy do kotliny. Zatrzymaliśmy się u wylotu ścieżki. Leżał tu wielki głaz, za którym mógł się ukryć jeden człowiek. Winnetou przykucnął i rzekł:
— Moi bracia niech się schowają za skałą. Kiedy mnie wódz wyminie, skoczę na konia ztyłu, moi bracia zaś spadną nań zprzodu.
Emery i ja cofnęliśmy się o dwadzieścia kroków poza róg skały. Po chwili nadjechał wódz. Wsłuchiwaliśmy się w odgłos kopyt. Teraz zapewne mijał kryjówkę Apacza, a oto rumak zatrzymał się. Naraz rozległ się stłumiony okrzyk. Wyskoczyliśmy z za skały. Na nieruchomym koniu klęczał Winnetou i ściskał Komancza za gardło. Ściągnęliśmy wodza, osłupiałego z przerażenia, rozbroili i spętali mu ręce jego własnem lassem. Potem ponieśliśmy na ustronie i związali mu nogi tak, iż leżał, jak dziecko w powijakach.
— Moi bracia niech przy nim zostaną — rzekł Winnetou. — Ja zaś niezwłocznie wrócę na górę, aby rozejrzeć się, co mamy dalej począć.
Poszedł. Wielka Strzała leżał u naszych stóp i wraził w nas spojrzenie, w którem malowała się niewymowna wściekłość. Kto inny na jego miejscu milczałby z pewnością. Ale on był tak pewny, że zbie-