i że tu, w New-Mexico przybrała nazwisko hiszpańskie. Podzieliłem się domysłami z Winnetou, który zmiejsca zgodził się pójść na koncert.
Do rozpoczęcia mieliśmy pół godziny, trzeba więc było się śpieszyć. Posługacz hotelowy nie skłamał, przynajmniej co się tyczy publiczności. Salonem była buda, sklecona z desek, tak wielka, że mogła pomieścić sześćset osób, a jednak tylko nieliczne krzesła w ostatnich rzędach były wolne. Tam się usadowiliśmy.
Po kilku minutach wszystkie miejsca zostały zajęte. Przybywało jednak coraz więcej ludzi i zapełniało przejścia. Scenę stanowiło podjum, na którem stał fortepian.
Niebawem wstąpili na podjum oboje artyści. Tak, to byli oni, Franciszek Vogel i jego siostra. Franciszek trzymał skrzypce, ona zaś siadła do fortepianu. Zagrał jakiś brawurowy opus — stwierdziłem w jego grze znaczne postępy. Martę widziałem z profilu. Rozwinęła się już całkowicie i wypiękniała. Cierpienia i troski ostatnich lat uduchowiły jej twarz i nacechowały piękne rysy bolesną powagą, która mnie przepełniła żałością. Skończywszy pierwszy numer, oboje ukryli się za zasłoną.
Drugi numer był popisem Marty z akompanjamentem Franciszka. Śpiewała hiszpański romans, śpiewała tak pięknie, że musiała pieśń powtórzyć. Marta nie uciekała się do tanich efektów toaletowych — nosiła długą czarną suknię, wysoko podpiętą pod szyję. Jedy-
Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.