Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

para artystów. Marta musiała się uspokoić. Franciszek zagrał utwór koncertowy, poczem ona śpiewała. Już się nawet uciszył grzmot oklasków, a jeszcze publiczność zachwycona i porwana niechętnie opuszczała salon. Sporo czasu minęło, zanim sala się opróżniła. Winnetou wyszedł wraz z tłumem, zostawiając mnie samego z rodzeństwem Vogel. Byłem z tego rad, gdyż rozmawialibyśmy po niemiecku i Winnetou nicby nie rozumiał. Skoro uznałem, że już nikt z pośród oczarowanych słuchaczy nie będzie się narzucał śpiewaczce z wyrazami hołdu, rozchyliłem zasłonę. Po krótkiej chwili milczenia podałem jej ramię i opuściliśmy lokal. Franciszek został, aby załatwić rachunki z gospodarzem.
Niebo wieczorne miało ten dziwny kolor, właściwy firmamentowi Nowego Meksyku, gdzie często przez cały rok nie pada kropla deszczu. Aczkolwiek księżyc nie świecił, było widno, niemal jak za dnia. Dom, który oboje rodzeństwo zamieszkali na krótki czas pobytu w Albuquerque, wznosił się wpobliżu rzeki. Gospodyni, Hiszpanka, była wdową. Marta nie chciała ulokować się w tutejszych gospodach, które wprawdzie noszą nazwę hoteli, lecz nie posiadają żadnych wygód, a są bardzo drogie i, co najważniejsza, skupiają wszelką zbieraninę istot, zagrażających nietylko wygodzie i spokojowi, lecz osobistemu bezpieczeństwu.
Wąska, wydeptana ścieżka zaprowadziła nas nad brzeg rzeki. Przez krzaki nadbrzeżne widać było, obrastające rzekę, gęste sitowie. Gospodyni otworzyła drzwi. Oczekiwała powrotu rodzeństwa, to też wielce