— Ale teraz niebezpieczeństwo jest zbyt groźne! Na ulicy czekają dwaj mordercy — pomyśl pan, dwaj mordercy!
— Niebezpieczeństwo byłoby groźne, gdybym o tem nie wiedział. Ale skoro wiem, niema obawy. Możliwe są dwie ewentualności: albo Meltonowie domyślili się, że pan mnie o nich powiadomił, a w takim razie poszli sobie precz, wiedząc, te jestem ostrożny.
— A druga ewentualność?
— Że nie odeszli. Aby mnie zaskoczyć, zaszyli się w zagajniku nad rzeką. Wobec tego pójdę inną drogą.
— Pobiegną za panem i zastrzelą! Nie. Zostań pan tutaj — proszę, błagam!
Prosiła szczerze i gorąco. Widziałem, że istotnie się lęka, ale nie mogłem ulec. Odpowiedziałem, zwalniając rękę z uścisku:
— Niech mnie pani nie usiłuje zatrzymywać. Muszę iść, muszę naprawdę, gdyż — —
Naraz rozległ się wystrzał, a zaraz potem drugi. Jakiś głos zawołał:
— To tam! Tam te opryszki z zagajnika!
To był głos Emery’ego. Wziąłem lampę, wręczyłem Franciszkowi Voglowi, mówiąc:
— Świeć pan! Prędko, prędko! Muszę iść!
Marta chciała mnie zatrzymać za rękaw. Wyrwałem się i wybiegłem na schody. Na dole nie mogłem otworzyć drzwi, ponieważ nie znałem mechanizmu zamkowego. Musiałem czekać, aż nadejdzie Vogel. Wresz-
Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.