Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

cie znalazłem się na dworze, ale mimo jasności nic nie można było zobaczyć.
Na górze, na schodach, stała Marta i wołała:
— Zostań pan! Słyszał pan, że to nie przelewki!
— Dla mnie niebezpieczeństwo minęło; bandyci zostali spłoszeni. Ale jeśli ich kule były celne, w takim razie lęk mnie przejmuje na myśl o Winnetou.
— Winnetou? — zapytał Vogel. — Sądzi pan, że to on był?
— Tak. Poznałem głos Bothwella. Emery nie wiedział, że jestem u was. Musiał się tedy dowiedzieć od Winnetou, a ten nie puściłby go samego.
— I lęka się pan o Winnetou?
— Tak. Jeśli kula nie chybiła, to trafiła w niego. A Emery, jak można było sądzić z okrzyku, pobiegł za złoczyńcami. Głosu Apacza nie słyszałem. Musiał — — ach, Bogu dzięki, oto nadchodzą dwie postacie! Kamień mi się z serca zwalił. To oni, oni, i, zdaje się, żaden nie jest raniony!
Obaj biegli naprzełaj przez puste pole. Byli to Winnetou i Emery. Skoczyłem im z radością naprzeciw i zapytałem:
— Czy nikt nie jest raniony?
— Nie — odpowiedział Emery. — Kule były dobrze pomyślane, lecz źle wymierzone. Kto wie, co to byli za łotry! W każdym razie para tutejszych rycerzy nocnych. Przyjęli nas zapewne za kogo innego.