obiadem przyszli do saloonu dwaj mężczyźni, urządzi przyzwoitą pijatykę i dopytywali się o Jonatana. Udzielił im tych samych informacyj, co i mnie. Wkrótce potem odeszli.
— Przyszli więc pieszo?
— Tak. A teraz jeszcze przypominam sobie, że napomknął, iż nosili na głowie wielkie sombrera.
— A zatem ojciec i stryj Meltonowie. Byli tak przezorni, że nie zajechali do Plenera, lecz tylko wstąpili na chwilę.
— Ale czemu pozostali w mieście do wieczora, a nie pomknęli odrazu wślad za swoim drogim Jonatanem?
— Prawdopodobnie dlatego, że byli zmęczeni, i dlatego, że chcieli dać wypoczynek koniom.
— O ile nie zamienili zmęczonych wierzchowców na wypoczęte. Pieniędzy chyba im nie brak.
— Naturalnie. Jonatan z pewnością obdzielił ich gotówką. Przybyli tu inną drogą, niż Jonatan, ze względu na przezorność. Dziś wieczorem dla rozrywki poszli na koncert i ujrzeli mnie. Wywnioskowali stąd wcale trafnie, że dotrzymujecie mi towarzystwa. Skradali się za mną i, czatując, wypatrywali nad rzeką. Lecz oto wyminął ich master Vogel. Wiedzieli, iż jest bratem pani Marty, u której goszczę, i przypuszczali, że mnie ostrzeże.
— A jednak nie uciekli? Można byłoby pomyśleć, te wezmą nogi za pas.
Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.