Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ani im w głowie nie postało. Byłem sam jeden i przytem nieuzbrojony. Wiedzieli o tem, więc łatwo mnie było ukatrupić. Mogli do mnie strzelać z odległości, na jaką nie niosą rewolwery. Jakże sobie sprytnie poczynali!
— Sprytnie? Wręcz przeciwnie. Jestem zdania, że nie mogli głupiej postąpić.
— O nie! Postąpili sprytnie, że nie zaczaili się nad rzeką. Byłem ostrzeżony, że tam właśnie czatują. Stąd można było przypuścić, że pójdę przez pole. Istotnie, tak właśnie postanowiłem. Przypadli zatem w polu, niedaleko rzeki, aby mnie trafić i w tym wypadku, gdy pójdę ścieżką nadbrzeżną. Lecz otoście nadeszli. Oczywiście zbrodniarze odrazu was poznali.
— Mnie również?
— Naturalnie. Winnetou nietrudno poznać, nawet w głębszym mroku, niż dzisiaj. Widzieli mnie. Teraz ujrzeli Winnetou, więc domyślili się, kim ty jesteś. Byliście dla nich równie niebezpieczni, jak ja. Dlatego potraktowali was kulami, przeznaczonemi dla mnie. Musimy Bogu podziękować, że wniwecz obrócił ich zamiary.
— Stanowczo. Z początku niebezpieczeństwo groziło tobie, ale następnie nam śmierć zajrzała w oczy. Podczas gdy kule gwizdały nad nami, ty siedziałeś tutaj bezpieczny. Ale jakże im wpadło na myśl trzymać konie wpogotowiu?
— Ponieważ zobaczyli mnie na koncercie. Być może, zobaczyli także Winnetou. Wiedząc, że ich bę-