Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

wielce dzielnym skrzypkiem, ale to nie pańskie nuty kryją się w kanjonach Colorado. Jedziemy za Meltonami, aby im odebrać łup. W tej wyprawie pan się nam nie przyda. Wyprawa nie potrwa długo. Jedź pan tymczasem do Santa Fé z koncertami. Odwiedzimy was tam i złożymy u waszych stóp miljony.
— Nie, nie! Pan ma się uganiać za bandytami, za mordercami, aby mnie zbogacić, a ja tymczasem mam koncertować? Nie potrafiłbym pociągnąć smyczkiem po strunie! Nie sprawiaj mi pan przykrości, nie skazuj na bezczynność! Chybabym był do cna wyprany z honoru, gdybym na to przystał.
Właściwie miał rację. Mieliśmy się narażać dla niego, Nie dziw, że chciał dzielić nasz los. To samo chyba pomyślał Emery, albowiem zapytał:
— Czy umie pan znośnie jechać?
— Nietylko znośnie. Tegom się uczył na wsi od dzieciństwa.
— A obchodzić z bronią?
— Mistrzem w strzelaniu nie jestem, ale już nieraz strzelałem i, jeśli podejdę na odległość trzech kroków, to na pewno nie chybię. Widzi pan, że jestem gotów służyć w miarę swoich skromnych sił.
— Hm. Jak myślisz, Charley? Chłopak ma odwagę.
Wzruszyłem ramionami, ale nie oponowałem. Istnieje także odwaga, która wypływa z nieznajomości stosunków i niebezpieczeństw. Ćma odważnie lata nad świecą, gdyż nie wie, czem jej grozi płomień.