Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

z Voglem udaliśmy się na poszukiwania wierzchowca oraz sprzętu podróżnego, w który miał się Vogel zaopatrzyć. Musieliśmy budzić rozmaitych misters, masters i sennorów i z powodu zakłócenia spokoju nocnego płacić sutą nadwyżkę w dolarach i piastrach. Szczególnie wiele kłopotu mieliśmy z koniem. Stare zapracowane szkapy pokazywano tuzinami, ale szlachetnego zwierzęcia nie dostać było nawet na lekarstwo.
Kołataliśmy do ósmych, dziewiątych, dziesiątych drzwi, zrywając ze snu mieszkańców, aż wreszcie jakiś dzielny człowiek sprzedał nam starego, ale jeszcze dość obrotnego konia — który wart był czterdzieści dolarów — za „marne“ osiemdziesiąt. Widział bowiem sprytny kupczyk, że nam na koniu zależy. Vogel nie zastanawiał się, nad kupnem. Koncerty tak mu się popłacały, że mógł sobie pozwolić na ten wydatek.
Było już tak późno, że Vogel, który musiał jeszcze poczynić przygotowania do podróży, nie miał czasu na spoczynek. Przyszedł do nas w godzinę po świcie. Niebawem przeprawiliśmy się przez rzekę do Atrisco, a następnie pojechali na południo-zachód do Rio Puerco.
Pomijam milczeniem szczegóły tej jazdy, muszę tylko wspomnieć, że Vogel trzymał się znośnie na koniu, ale mimo to, ponieważ wierzchowiec jego nie dotrzymywał kroku naszym komanczowskim biegunom musieliśmy jechać wolniej. Gdzie niegdzie napotykaliśmy wyraźny trop dwóch rumaków — niezawodnie należały