Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

wościach, wyglądające jak szkaradne rumowiska. W takich pustych wewnątrz kostkach z gliny roiło się niegdyś od setek i tysięcy ludzi, gramolących się z jednej komórki do drugiej przez otwory w płaskich dachach. Teraz ludność pueblów jest znacznie przerzedzona.
Mieszkańców pueblo nie trzeba mieszać z wolnymi Indjanami. Są to dobroduszni, ciemni ludzie, zapewne podupadli potomkowie Azteków. Mimo większości katolickiej, nie można ich nazywać chrześcijanami. Skrycie modlą się wciąż jeszcze do swego Manitou i uprawiają stare, pogańskie praktyki, sprzeczne z chrześcijaństwem. Winna jest temu stara iberyjska opieszałość, która wszystkiemu pozwala iść swoim trybem i, przywiązana raczej do zewnętrznych pozorów, nie szczepi prawdziwej, natchnionej, przekonywującej wiary. Szyderstwo ze świętej religji wywoła jedynie śmiech Pueblosa, natomiast należy się strzec obrazy jego przesądów, przekazanych z czasów pogańskich, gdyż wówczas z łagodnego baranka zmienia się w uporczywego i niebezpiecznego mściciela.
Indjanie ci zajmują się poczęści rolnictwem, poczęści też chowem bydła i chałupnictwem, ale produkcja ich stoi na poziomie najniższym. Drobne role, leżące zwykle wpobliżu puebla, uprawiają iście dziecinnemi narzędziami. Pueblosi bronią się uporczywie przed wszelką inowacją, chociażby najbardziej praktyczną, skoro wybiega poza tradycję. Wolą raczej zbierać głód na kamieniach, aniżeli zmierzwić je, lub uprawiać narzędziem doskonalszem od niezgrabnej pałki i drewnia-